Może po prostu, bez żadnego wstępu, zacznę.
Odbiło to na mnie ogromne piętno ale jestem pewny, że dużo większe na M. To był dla niej okropny okres. Miała egzaminy maturalne a dodatkowo mnie, z przypadłością, o której wiedziało bardzo mało ludzi. Tak naprawdę to było ich kilku. Nie wyobrażam sobie co ona musiała wtedy przeżywać. Tak jak pisałem wczoraj, ani my ani nikt inny do kogo udawaliśmy się po pomoc nie wiedzieli z czym mamy doczynienia. Nikt nie potrafił tego zdiagnozować.
M. w tamtym okresie miała mnóstwo cierpliwości. Była w o wiele gorszej sytuacji niż ja a wszystko to znosiła. Robiłem straszne akcje, awantury, dziwnie się zachowywałem, byłem dla niej OKROPNY... A ona mimo to nie przestawała być dla mnie dobra i kochająca. Kiedy miałem już dość i chciałem w przypływie kolejnej furii od niej odejść wtedy podeszła do drzwi jej pokoju, przytuliła mnie i powiedziała, żebym został, że poradzimy sobie z tym. Potem jeszcze przez długi czas było ciężko. Wtedy właśnie nauczyła mnie gdzie najlepiej szukać pomocy. Co robić kiedy nie wiesz co robić. Kiedy jest Ci ciężko. Gdzie iść kiedy masz problem. Krótko mówiąc nauczyła mnie Boga i jak się modlić. Zrobiła to chyba w najlepszy możliwy sposób. To był i pomimo sytuacji nadal jest mój Anioł.
W końcu, po paru próbach różnorodnej pomocy, zaczęło robić się spokojniej. Nadal miałem problemy z panowaniem nad sobą z nerwami ale chcałem to zmienić. Zacząć panować nad sobą ,nad swoimi nerwami a nie pozwalaż, żeby to one miały kontrolę nade mną. Z tygodnia na tydzień, z miesiaca na miesiąc zaczęło się poprawiać. Przestałem robić jakieś wściekłę awantury o pierdoły. Coraz bardziej panowałem nd swoimi nerwami i nawet jeśli już się pojawiły to nauczyłem się je jaknajszybciej tłumić. Chciałem nad sobą pracować i być lepszym człowiekiem tak samo dla siebie jak i dla niej. Chciałem jej pokazać, że jej wysiłek, cierpliwość i nerwy nie poszły na marne. Że bardzo się staram.
Wtedy właśnie zaczęły się trudności tym razem z M. Puściły jej nerwy, które tyle czasu w sobie trzymała. Po raz kolejny skumulowało jej się to z innymi problemami, tym razem spowodowanymi wyborem szkoły i miasta, w ktorym bedzie powoli układała sobie życie i pójdzie na studia. Została jej tylko jedna opcja, której od początku nie chciała. Odrzucała ją na samym wstępie a okazało się, że albo to albo nic.
-Obiecałem konkretnie o jej sytuacji nie pisać dlatego już tego nie robię. To wszystko co musicie wiedzieć o przyczynach jej stanu-
Tym razem to ja starałem się być cierpliwy. Oczywście jej stau nie można porównywać do mojego bo to zupełnie co innego ale mimo to właśnie wtedy zaczęły się miesiące kiedy to ona zaczęła być, można powiedzieć, niedobra dla mnie. Trwało to miesiąc, potem trochę zelżało, żeby następnie zamienić się w 3 miesiące nerwówki, częstych ale krótkotrwałych zerwań. Było dużo kłótni, awantur często o nic. M. miała znowu masę zmartwień. Problemy na studiach, pomniejsze problemy ze zdrowiem i chłopaka, który był... już to napisałem z tym, ze cały czas podtrzymuję -niecierpliwy, egoistyczny gówniarz to nie jest adekwatne określenie.
To ja powinienem w tamtym momencie być właśnie tą oazą spokoju, tą chodzącą cierpliwością, którą przez parę miesięcy była dla mnie ona. Powinienem zrobić dla niej to co ona zrobiła dla mnie. Powinienem być po prostu facetem, którego w tamtym momencie potrzebowała. Pamiętam, że mówiła, że nie cieszą ją tak jak dawniej te wszystkie rzeczy i niespodzianki, które robię. Oczywiście, że ją nie cieszyły skoro pomiędzy nimi zachowywałem się jak samolubny, dzieciuchowaty dupek... Nie czuła się stabilnie, nie czuła się pewnie a tego właśnie potrzebowała! I od tego właśnie wtedy byłem! A nie od tego, żeby o wszystko do niej mieć pretensje, o wszystko się czepiać, wydzwaniać kiedy była zajęta. Tym bardziej, ze najczęściej zajęta była swoją rodziną, która jest dla niej bardzo ważna. I dobrze wiedziałem, ze tak jest a mimo to cały czas byłem skończonym dupkiem. Osaczyłem ją pretensjami, "zamknąłem ją w klatce",w której zaczęła się w końcu dusić wraz z tym co leżało jej na sercu. Kiedy pomyślę o tamtym beznadziejnym frajerze to mam ochotę dać sobie w twarz... jak można być takim egoistą wobec kogoś kto tyle dla Ciebie znaczy... jak można nie pomóc tymbardziej komuś, kto nie jest dla nas obcym człowiekiem... Nie wiem jak mogłem być takim egoistom. Za każdym razem kiedy do siebie wracaliśmy myślałem, że zrozumiałem... że już wiem gdzie robię błąd po czym robiłem może nie taki sam ale podobny myśląc, ze to coś innego. Mylłem się. To wszystko co rzekomo rozumiałem miało swoje źródło zupełnie gdzie indziej. A ja nie wiem jak mogłem tego nie widzieć...Sam nie byłem w stanie przez to przebrnąć ale nie chciałem niczyjej pomocy. Z nikim o tym nie rozmawiałem. Byłem butny i beznadziejny...
Za późno zrozumiałem, że potrzebuję z tym pomocy... że potrzebuję kogoś kto naświetli i wytłumaczy mi to wszystko. Przełamałem się i pomogło. Dzięki najpierw u Pana a następnie u Pani psycholog wreszcie zobaczyłem co ja tak właściwie nawywijałem...
Tak sobie myślę, że może to będzie przestroga dla kogoś z Was? Że być może któreś z Was jest w takiej albo podobnej sytuacji. Nie bójcie się rozmawiać. Moze niekoniecznie od razu z psychologiem ale z rodzicami, dziadkami. Z kimś kto przeżył o wiele więcej niż Wy. Zróbcie to od razu bo możecie stracić tego kogoś. A wtedy będzie już za późno.
Długo dzisiaj ale napiszę Wam jeszcze jeden cytat:
"Gdybyśmy nie tracili osób, które kochamy nigdy nie dowiedzielibyśmy sę ile dla nas znaczą".
Nie przekonujcie się. Po prostu kochajcie i bądźcie prawdziwymi, odpowiedzialnymi facetami / kochającymi, dobrymi dziewczynami.
Do następnego.